No siema
Naszła mnie wybitna potrzeba uzewnętrznienia się ze swoim pierwszym, niemalże samodzielnie wykonanym projektem
Ja wieeem - można by go zrobić lepiej, równiej, estetyczniej, itp. I lepszymi narzędziami xD Tak więc przyjmę na klatę konstruktywną krytykę, coby wiedzieć, co jest kijowo.
Najsampierw nieco wprowadzenia:
Uwielbiam stare drewno. I stary, półsurowy styl wiejskich mebli. Moje wszystkie drewniane fanaberie idą właśnie w tym kierunku. Dlatego też cuś takiego jak drewno z odzysku, ze śladami starych gwoździ, plamami od taniny, czy z zadrapaniami od użytkowania to dla mnie zarąbisty materiał
Mimo, że dopiero się uczę jak toto ogarniać...
No, a w temacie projektu:
Była sobie fura bezpańskiego, niekochanego, porzuconego przez sąsiadów drewna. Naprawdę fuuura drewna w najdzikszych postaciach - od palet, przez konstrukcje płoto-podobne, skończywszy na belach grubości podkładów kolejowych. Wszystko zdrowe - i przeznaczone na śmietnik. Ten smutny widok poruszył mną tak dogłębnie, że olewając rozpaczliwe wołanie rozumu: "kurła, weź to zostaw, nie masz gdzie tego trzymać!" poszłam na szaber.
Było warto.
Matko jedyno, ile tam było znalezisk! Jedna wielka sterta drewna z kategorii "nie mogę zostawić, na pewno mi się przyda". Przewalając radośnie te wszystkie "przydasie" wykopałam blat. Najprostszy na świecie zbity na wkręty sosnowy blat, który (sądząc po deskach po spodniej stronie) chyba kiedyś był stołem. Jako osoba wybitnie niepijąca kawy, ani nawet niespecjalnie mająca gości, poczułam NATYCHMIASTOWĄ do spełnienia potrzebę zrobienia stołu kawowego. Wykopałam jeszcze ze dwie mega grube kantówy i dawaj do roboty!
Dziennik pokładowy:
1. Najsampierw wymontowałam sypiące się dechy ze spodniej strony blatu. Z tego samego źródła wykopałam inne na zamianę.
2. Potem trzeba było szlifnąć cały blat. I nogi. Udało się to stosunkowo bezproblemowo, mimo iż kantówki były kompletnie nieheblowane i brudne. Na moje szczęście nie były maczane w żadnym impregnacie, bo pewnie by mnie przez najbliższy tydzień do żadnego sklepu z kaszlem nie wpuścili
. Partyzancki patent z końcówką szlifującą na wiertarce dał radę.
3. Tu nastąpiło szybkie rozkręcenie blatu i złożenie go jeszcze raz, żeby było względnie równo (w każdym razie bardziej, niż było...). Deski zbijające blat razem były nieco za blisko rantu, więc przy okazji trochę je przesunęłam.
4. Przyszedł czas na docinanie części - desek dookolnych pod blatem i nóg. Dechy poszły szybko, z nogami było nieco więcej zabawy
Nie wiem jakim cudem, ale wyszły mi naprawdę równe, dzięki czemu na końcu nic się nie bujało :3
5. Kolejne szlifowanie wszystkich elementów. Chwała i cześć twórcy szlifierki kątowej, którą dziś po raz pierwszy w życiu miałam okazję używać! Już wiem, w co zainwestuję za czas całkiem niedługi...
6. Montowanie.
Tu się muszę przyznać - nie jestem finezyjna. U mnie wszystko na wkręty. Nauczyłam się za to patentu z nawiercaniem odwiertu na wkręt, żeby ukryć łepek i w ostateczności zapaćkać go szpachlą, czy czymś. Od następnego projektu postanawiam poprawę i zmianę chociażby na pocket-hole <3
Sposób montowania przyjęłam taki, jak znalazłam. Do desek zbijających blat dodałam dwa dłuższe boki, zamknęłam krótszymi. Przez boki te przeszły wkręty utrzymujące nogi (łącznie 4 na każdą nogę).
No. I tyle.
Takim oto sposobem powstał "mały" (zawsze jak planuję coś małego, to mi wychodzi wielki, ciężki jak cholera mebel), wybitnie prosty i skromny stolik. Przed nim jeszcze bejcowanie dla nieco innego kolorku i lakierowanie czymś do parkietów (poprawcie mnie, proszę, jeśli to zły plan
)