Jak dzieci będą słuchać o równouprawnieniu, to w końcu coś do nich dotrze. Może zaczną zadawać pytania i będą miały bardziej otwarte umysły. Zaraz, czekaj. Ale chodzi o to, żeby właśnie nie miały. Żeby nie zadawały zbędnych pytań. Żeby łykały katolicką indoktrynację bez zastanowienia. Tak?
Jestem sceptyczny wobec rozwiązań centralnie sterowanych, bo kończą się wciskaniem dzieciom ideologii, względem której naturalnie się buntują. Religie mają się dobrze, gdy wyznawcy są prześladowani, a muzyka gdy muzycy są głodni. Gdy rodzice przestali przejmować się edukacją religijną dzieci - bo przejęły to szkoły - spadło zainteresowanie religią.
Dziś z żoną rozmawialiśmy znów o edukacji domowej dla dzieci. Nie dlatego, że byłyby wystawione na lekcje religii czy pogadanki o równouprawnieniu. Ale dlatego że byłyby wystawione na sfrustrowanych nauczycieli, system zaprojektowany przez urzędników, tak żeby było wygodnie i przede wszystkim tanio, atmosferę zniechęcającą do nauki lub robiącą z niej wyścig.
Zatem to co przekonałoby mnie do systemu edukacji, to drastyczne ograniczenie roli państwa, zwiększenie swobody dyrektorów szkół i odpowiednie finansowanie, które pozwoli na to że zmienimy znaczenie powiedzenia "obyś cudze dzieci uczył". To jest abstrakcja, bo "tu i teraz" socjalu wygrywa z lepszą sytuacją w przyszłości. Do tego edukacja to najwyraźniej zbyt poważny temat, żeby decydowali o nim rodzice.