Autor Wątek: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.  (Przeczytany 21684 razy)

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #60 dnia: 2022-04-09 | 12:21:47 »
kurcze jak ten wkręt razi w oko na ostatnim foto, trza było na czarnuchy skręcić :P

Zdjęcie takie niefortunne. Tak miało być (zgodnie z życzeniem). Taki kontrapunkt wizualny  :P.
Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Offline VelYoda

  • Kornik - Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 6825
  • Aquila Haliaeetus Poloniae
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #61 dnia: 2022-04-09 | 13:57:20 »
Czarny ze złotym koresponduje i nikt pod stół nie zagląda  ;D
haliaetus lub haliaetos – morski orzeł (bielik), rybołów, od gr. ἁλιαιετος haliaietos – morski orzeł (bielik), rybołów, od ἁλι- hali- – morski, od ἁλς hals, ἁλος halos – morze; αετος aetos – orzeł.

Online Mery

  • Kornik - Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 10271
    • sklep www.gizmogaraz.pl
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #62 dnia: 2022-04-09 | 14:04:38 »
Fakt o tym nie pomyślałem ;D
czarny a jednak złoty ;D

Offline wildi2

  • Aktywny użyszkodnik
  • ***
  • Wiadomości: 195
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #63 dnia: 2022-04-09 | 18:31:28 »
kurcze jak ten wkręt razi w oko na ostatnim foto, trza było na czarnuchy skręcić
@gruduś nie przejmuj się etatowymi złośliwcami i prześmiewcami z forum ;D ;D ;D
Oni nigdy nie potrafią docenić unikalnego designu i nieszablonowych pomysłów, stąd te kąśliwe i zazdrosne uwagi. Nie było się do czego dowalić to wkręcik znaleźli   ;)

Robota bardzo przyjemna, opis jeszcze lepszy. Czekamy na więcej.

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #64 dnia: 2022-06-27 | 13:10:51 »
Wpis 16: Zakład przeróbki wszelakiej czyli jak masz śmiecia to do ciecia...

   Nie tak miało wyglądać moje życie - wywiady miały być, autografy, czerwone dywany, stosy suchutkiej tarcicy szlachetnego drewna, z których z pietyzmem będę tworzył dzieła wiekopomne, godne kornikowej braci. Ale, że czasy niepewne, a szlachetne drewno wysokokaloryczne... to od pewnego czasu robię przeróbki przeróbek i przerabiam śmieci na jeszcze większe śmieci. Najwierniejszymi mymi kompanami stały się skrobaki, cykliny i szlifierki, czyli coś czego Kubusie nie lubią specjalnie a Tygryski to już na pewno nie. Cóż zrobić, życie nie łatwe, a pić się chce.
Był piękny wiosenny dzień, kiedy mój najwierniejszy przyjaciel po raz kolejny zawitał w me skromne garażowe progi i bez zbędnych ceregieli wyłodwał mi jakieś barachło. Zawsze mogę na niego liczyć - im większe badziewie, tym większa szansa, że trafi do mnie, z enigmatyczną prośbą - zrób pan coś z tego. Bezwiednie zerknąłem na siekierę, która w kącie garażu zdawała się pulsować, powiększać i szeptać niczym aktorki w tanich filmach erotycznych - "Bierz mnie!". Ostatkiem sił odwróciłem wzrok, na końcu języka mając jakże proste rozwiązanie problemu . "Idź pan w ..." zdawałem się mówić, jednak, ku memu zdziwieniu, jedyne co z siebie wykrztusiłem to "A co byś z tego chciał?
   - Widzisz, tu mam taki stół. - powiedział wskazując na ok. metrową ciemnobrązową ławę, wspartą na bukowej oskrzyni i takich że toczonych nogach. 
   - Weź mię to wyczyść i kolor zmień...
   Zerknąłem swym fachowym okiem (umówmy się, z nas dwóch to ja tu robię za fachowca), opukałem blat. - Przecież to laminat jest, wiór znaczy, co tu czyścić? - spytałem z rozkoszą. Nie dam się wrobić w kolejne dziwaczne przeróbki.
   Kara przyszła szybko.
   - A nie... blat to sobie możesz wyrzucić. Weź mię te nogi i doczep do tego blatu.
   Blat okazał się małym wypi***kiem mamucim, przy którym owe nogi wyglądały jakby ktoś urżnął Schwarzeneggera w pasie i wstawił dolną cześć, no nie wiem, Eliah Woodowi - po prostu złota proporcja. Moja wrodzona asertywność powiedziała stanowczo... "Dawaj to!".
   Na pierwszy ogień blat (no dobra, blacik, blaciątko, blaciczek, takie małe mikro cuś co w zasadzie czort wie jak określić?). Zeskrobałem stare warstwy, oszlifowałem. Szybko poszło, nie wiem co to za powłoka, ale płaskie powierzchnie poszły gładko nawet bez skrobaka. "Hurra!" pomyślałem. Zdemontowałem wielkie blacisko i wziąłem się za nogi i oskrzynię.


   Noż, k**wa, tu się lakiernik znał na robocie. Oskrzynia nie była problemem - zdemontowałem, przepuściłem przez grubościówkę i wsio, ale nogi? Nie dość, że lakier pancerny, to jeszcze okrągłe. Skrobak się po tym ślizga, ręcznie to będę to szlifował jak orkiestra Owsiaka - "Do końca świata i o jeden dzień dłużej". Tokarka by się przydała... ale nie mam. Chociaż...
   Teraz wiem, czemu nie kupiłem PBD40 kiedy przyszło mi wybierać wiertarkę stołową. Żeby robić takie myki... :)


   Reszta to już bułka z masłem (gdzie, jakie masło?), czyli pokleić...


   ... wyrównać oskrzynię i umocować bla... cik (blaciątko?)


  ...pobejcować i polakierować. Wyszedł taki potworek. I oczywiście, klasycznie już, zapomniałem go umyć przed fotką m). To co białe na tym blacie to pył po polerce.



Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Online Mery

  • Kornik - Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 10271
    • sklep www.gizmogaraz.pl
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #65 dnia: 2022-06-27 | 14:17:11 »
ładniejszy był przed malowaniem ;)

ale dobrze znam jak to jest, rzecz gustu, a sam robię przeciwko swoim gustom bo trzeba dopasowywać kolor do innych przedmiotów w otoczeniu

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #66 dnia: 2022-06-27 | 14:27:53 »
Niestety. Kolor mi też nie leży, ale jest tak jak napisałeś - trzeba było to dopasować do pozostałych mebli.
Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Offline VelYoda

  • Kornik - Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 6825
  • Aquila Haliaeetus Poloniae
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #67 dnia: 2022-06-27 | 14:42:31 »
było zrobić na zasadzie kontrastu
haliaetus lub haliaetos – morski orzeł (bielik), rybołów, od gr. ἁλιαιετος haliaietos – morski orzeł (bielik), rybołów, od ἁλι- hali- – morski, od ἁλς hals, ἁλος halos – morze; αετος aetos – orzeł.

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #68 dnia: 2022-06-30 | 22:25:52 »
Wpis 17: Zupa na gwoździu

Ludziska powiadają, że dnia któregoś cygan na gwoździu zupę upitrasił. A że ciotunia moja imieniny swe wkrótce obchodzi, przyszło mię do głowy, co by jej wysmażyć jakieś danie z jednej strony smaczne, z drugiej proste i niezbyt kosztowne.

1. Ingrediencje
Co by zupę na gwoździu sprawić, trza se najsampierw sprawić gwoździa -  składnik podstawowy znaczy się, który w przypadku moim wyglądał takoż:
 

Wzrok Was nie myli, moi mili - składnik li to pośledni bardzo, z najbardziej poślednich palet wydłubany i żelastwa wszelkiego pełen. Ale, jak dziadunio mawiali, tak krawiec kraje... jak mu palców starcza.

2. Sprawianie
Pisma staropolskie piszą, że "daj ać ja pobruszę a ty poczywaj"... a nie, to o nie te pisma się rozchodzi. Inne pisma piszą, że do niewiasty podchodzić trzeba niczym ślimak na przednówku - na każde dwie staje do przodu, jedną nazad... Czy ja li  na pewno byłem odwiedziłem właściwą książnicę? Aaa, tu jest.  Składniki trza najsampierw sprawić, skórę zdjąć, obmyć trochę (ale z grubego ino coby smaku całego nie potopić). Takom i ja uczynił. A że składniki nie pierwszej już były świeżości i wymiarów różnistych, a  polewka moja miała być, że ho ho - prima sort znaczy się, trza im było nieco kształtu nadać. Jedne przyrżnąć,

 inne pogrubasić,

pookrawać,



niedoskonałości wszelakie przed wzrokiem ukryć,


i wygładzić chwatko, by brzegi lekkości nabrały i w rzyć się nie wbijały (gdyby niewiasta jakaś spocząć raczyć by chciała).



3. Macerowanie

Ingediencje nasze, pieczołowicie sporządzone gotowe być winny coby je do kotła wielkiego wrzucić. Nieśpiecznie należy się jednak z nimi obchodzić i zdało by się pierwej, by zmacerowały się, co by smak we środku pozostał i na wnętrz wyliźć nie chciał.  A że na targu pobliskim maceratów niczym czarnych krzyży pod Grunwaldem, wymierać trza rozważnie. Ja chłop prosty i nieuczony, tom bardziej ważkim zaufał i "Tikkurilus Woodus Guardus" sprawiwszy, ingrediencje owe żem owym alchemicznym płynem obłożył.


4. Do gara...
Przygotowane specyały do gara wielkiego wrzucamy i warzymy. Najsampierw się nam drobne nasze ingrediencje łączyć zaczną w nieco większe, pokraczne maszkarony, ale zrażać się nie lza i inkwizycyji wzywać nie podobna. Ważymy dalej, aż z kotła sam diaboł wylezi.


I my go wtedy lukrem, czorta osmolonego, aż mu wszystkie łotrostwa ze skóry zlizą i ślepić na niego żalu nie będzie.



5. Spożywanie
Jako się polewka uważyła, należy, bez sentymentu wszelakiego, jednym haustem przechylić...


Albo postawić w ogródku :)


Na zdrowie.

« Ostatnia zmiana: 2022-07-10 | 11:18:44 wysłana przez gruduś »
Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Offline oldgringo

  • Kornik - Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 2939
  • I sikalafą
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #69 dnia: 2022-07-01 | 09:39:47 »
No, ale z tą "tokarką" toś mi zaimponował. Jutro robię próbę  :)

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #70 dnia: 2022-10-02 | 15:32:01 »
Wpis 19: Bądź uprzejmy mieć wątpliwość...*

*Łona i Weber - "Miej wątpliwość"

   Nie tak dawno minął rok od pierwszego wpisu w tym wątku - pozwoliłem więc sobie na retrospektywną podróż przez swoje wpisy i naszła mnie wątpliwość, a w zasadzie smutna konstatacja, którą, chyba trafnie, podsumowuje komentarz jednego z forumowiczów, przy okazji fotorelacji z innego projektu (bynajmniej nie mojego). Nie pomnę dosłownej treści, ale konkluzja była mniej więcej taka: "Ludzie deskę ostrugają, wbiją w nią dwa gwoździe i chwalą się jakby ch*j wie co zrobili, a nagadają się przy tym jakby co najmniej katedrę Notre-Dame odbudowywali". Ten mój wątek taki właśnie jest - nijak odkrywczy, nie prezentujący nic nadzwyczajnego, godnego uwagi, wyróżniającego się na tle innych. Takie sobie małe druciarstwo małego ja. Wszak te wszystkie małe rzeczy, którymi się chwalę, gromady ludzi robią na co dzień, dużo lepiej i sprawniej... O patrzcie go, krzesełka oszlifował, wielki mi wyczyn... kilka płyt skręcił do kupy, łooo... O! Patrzcie go, wie jak frezarki użyć, normalnie brawo ty... Takim przemyśleniem, dzielę się z Wami, moi drodzy, bynajmniej nie gnany kokieterią czy fałszywą skromnością, lecz prawdziwą wątpliwością, czy warto te moje wytrocinki w ogóle ujawniać, na tle prac tych wszystkich, którzy naprawdę robią coś wartego czasu i uwagi.
   Zrobiło się płaczliwie, myślę, że jednak społeczność kornikowa poszukuje nieco innej poetyki, więc podzieliwszy się wątpliwościami przechodzę do rzeczy. Nie, nie będzie to nic odkrywczego, wielkiego czy wiekopomnego, ale jest to mój kolejny mały projekt, z którego wewnętrznie jestem dumny.
   A zaczęło się tak...
   Pewnego majowego dnia, z codziennej zadumy nad sensem świata wyrwał mnie telefon. "Słuchaj mię tu, sprawa jest." - usłyszałem znajomy głos w słuchawce. Mój serdeczny przyjaciel, który co rusz uszczęśliwia mnie kolejnymi zleceniami z gatunku "nas nie przekonają że czarne jest czarne" chciał mnie za pewne uraczyć kolejnym krzesełkiem, stolikiem, blacikiem czy innym rupieciem, przy którym człowiek się narobi jak dziki, a i tak wygląda to nie lepiej niż wyglądało, albo i gorzej. "Aha" mruknąłem do słuchawki. "Widzisz, przywiozłem kiedyś z wielkiej wyspy fronty, fajne takie, dębowe. Odnowisz?"... Jak zwykle wykazałem się wrodzoną asertywnością.
   Do dzisiaj jednak nie wiem, dlaczego w tamtym momencie poziom mojego zaćmienia umysłowego sięgnął zenitu i nie zdałem najprostszego pytania na świecie - "Po co Ci fronty, jak nie ma reszty?". Ale cóż - ignorantia iuris nocet, za głupotę się płaci. Kilka dni później fronty owe zjechały w me skromne garażowe progi. Westchnąłem ciężko, ale nie wyglądały tak źle jak mogłem się spodziewać.
   Opowiadałem Wam już o chochlikach, które zamieszkują mój mały warsztatowy przybytek? Naprawdę nie? Otóż, w moim garażu mieszka rodzina małych złośliwych żyjątek, które robią mi co chwilę jakieś psikusy. I tak, jest Rdzewuś, zwany pieszczotliwie Rudusiem (hmm, Gruduś, Ruduś... ej, może to moja rodzina jakaś?) - mały wredny gadziec(zdecydowanie moja rodzina), który tylko czyha, aż po jakiejkolwiek robocie zapomnę o pokryciu naftą blatów, Zgubiłówek, pożerający każdy piszący element, który choćby na chwilę spuszczę z oczu, Gdzietenmeter - szelma prze okrutna, łakoma na wszelkie narzędzia pomiarowe, Tępuś - ten głupi jest, ale niestety gdzie nie przelezie tam tępotą zaraża, a że głównie się koło noży i dłut szlaja, to sami wiecie. Jest ich tam, choler smolonych więcej, co jedno paskudztwo to złośliwsze. Najgorszy jest jednak senior owej pokracznej czeredy, stary goblin który z niejednego warsztatowego pieca chleb już jadł, a zwą go Niespodziewajkiem. Teraz wszystko musi z angielska brzmieć, bo modnie i światowo, sam go więc czasem nazywam Supriskiem (co chyba nie za dobrze o mnie świadczy - miast pielęgnować mowę ojczystą, ulegam ogólno-internetowej i około-korporacyjnej nowomowie "pongliszowej", ale co zrobić, jak człowiek przez 8 godzin dziennie "gada językami", siłą rzeczy podlega wpływom sił obcych. Może się kiedyś poddam egzorcyzmom.)
   Kiedy więc stałem nad rzeczonymi frontami, oceniając zakres prac - nie jest źle, tu podkleję, podczyszczę, położę nową warstwę lakieru i będzie git, Suprisek najsampierw wystawił swój dziobaty łeb, potem wyślizgnął się ze swojej nory (do dziś nie wiem gdzie te cholery siedzą, jakąś dezynsekcję/dezchochlikację może trzeba zrobić?), przysiadł mi na karku i szepnął do ucha - "Hehe, to pa tera".
   I się zaczęło. "Ja bym te fronty to chciał na jasno, wiesz, takie żeby były, no... świeże, takie ładne drewniane i niebłyszczące". "Jak, k*wa, na jasno. Przecież one brązowe są, lakierowane fabrycznie - nie robił ich pan Zdzisiu, przepraszam, mr Rowan i nie malował pędzelkiem, tylko waliła to fabryka, pewnie jakimś policzymś, co jest twardsze niż moje cohones. Skąd wiem?" - wskazałem na tylną część - "Bo nie sądzę, że pan Alan, zamawiając fronty u pana Rowana, zażyczył sobie nawiertów pod zawiasy puszkowe i ślepych otworów pod uchwyty po obu stronach". "Ale zrobisz?" - spytał z obawą. W tej chwili, oczami wyobraźni, zobaczyłem siebie trzydzieści lat później, z długaśną brodą, siwymi włosami i resztką skrobaka w ręce, resztkami sił zeskrobującego resztki lakieru z tych wszystkich cholernych frezowań, które przecież każdy drewniany front koniecznie musi mieć. "Dużo tego masz?" spytałem. "Kilka sztuk!" uśmiechnął się z przekąsem. Spojrzałem na piętrzącą sie kupę, mając w głowie trochę inną definicję słowa "kilka", było ich bowiem dwadzieścia i sześć. Jak możecie sobie wyobrazić, nie jest to teraz moja ulubiona liczba. "Z tymi szyldami po uchwytach co mam zrobić? " - znając pokręcony umysł mojego rozmówcy, wymyśli zaraz, żeby je wyjąć, wypolerować i umieścić z powrotem. Na próbę wyjąłem jeden - pozornie mosiężne okazały się tanimi znalami, które rozpadały się w rękach. "Ma nie być szyldów" odparł. Spojrzałem krytycznie na otwory po gwoździach, które rdza zdążyła już niezbyt estetycznie przebarwić. "Na pewno? Będzie widać. " upewniłem się. "Na pewno" - odparł i zawiesił głos. W tym momencie Suprisek przeskoczył na drugie ramię i znów z szyderczym chichotem wyszeptał "No tera pa, chłopie". "Bo widzisz, jeszcze jest taka sprawa, że ja do tych frontów to bym jeszcze chciał kuchnię".
Suprisek, niech Cię tylko dorwę.
   Podnoszenie szczęki z podłogi trwało dłuższą chwilę. "W życiu nie robiłem zabudowy meblowej" - wyjąkałem. "to nie jest skręcenie paru przyciętych na szybko płyt i powieszenie ich na ścianie." - ogarnąłem ręką swoje warsztatowe szturpoki.
   "Dasz radę! To ja lecę, pa!" i już go nie było. Zostałem sam, z furą frontów i ogromem wątpliwości... 
   Fronty owe wyglądały jak niżej. Ciekawostka, na zdjęcie załapały się te we względnie dobrej kondycji, reszty jak zwykle nie uwieczniłem.





C.d.n.


« Ostatnia zmiana: 2022-10-11 | 11:31:56 wysłana przez gruduś »
Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #71 dnia: 2022-10-04 | 10:42:01 »
   Wpis 20: Frontem do klienta.

   Stanąłem nad kupą frontów, wpatrzony w nie jak sroka w gnat, z przekonaniem, że oto trafił się przeciwnik, któremu nie dam rady. Zrezygnowany wziąłem pierwszy z brzegu i na próbę drapnąłem skrobakiem. I wiecie co? No właśnie nic. Skrobaczek pr******chał po powierzchni jak po lodowisku. Druga próba - trochę lepiej - pojawił się jakiś wiórek. Docisnąłem, skrobnąłem po raz trzeci... i siadłem podłamany. "To się nie uda", jęknąłem. Suprisek zanosił się histerycznym śmiechem i ciążył na ramionach. Chwyciłem telefon, wybrałem numer, przekonany o własnym niepowodzeniu i gotowy się do niego przyznać. "Zabieraj to stąd" chciałem wykrzyczeć do słuchawki...
   W chochlikowej rodzince, która uporczywie uprzykrza mi warsztatowy żywot mieszka jeszcze jeden mały skrzat. Jest najmniejszy z nich wszystkich, zazwyczaj cichutki i nie wadzący nikomu. Zwie się Janiedamradkiem. Całkiem miły to stworek, tyle że zazwyczaj wyłazi żeby mi trzasnąć jakąś umoralniającą gadkę, przypomnieć o "Słowiańskim Wku**ie" czy palnąć coś równie porywającego. Kurdu*el wlazł mi na ekran telefonu, wziął ręce po boki, zmrużył te swoje małe ślipka i warknął - "Poje**ło Cię?" - zapomniałem wspomnieć, gnojek jest jeszcze wulgarny i nie owija w bawełnę. "Wypi***ol ten telefon i za robotę się bierz! Co, ty sobie, ku**a, myślisz?" - mówił coraz głośniej, puszył się coraz bardziej i sprawiał wrażenie coraz większego. "Nie bądź pi**a, co to z byle gównem do mamusi biegnie! Ojejku, pobiły mnie cztery deski z piątą w środku. Niech mnie ktoś przytuli...". "Stul dziób, zrozumiałem przekaz." warknąłem. "Pudziesz won!" dodałem jeszcze, odłożyłem telefon, wyprostowałem się i podjąłem decyzję... - Trzeba to chemią!
W swoim małym składziku miałem resztki żelu do usuwania powłok, który kiedyś, na próbę kupiłem do innego projektu tam się nie sprawdził, ale może tutaj? Poprzednie doświadczenia wskazywały, że ta resztka to mi może na dwa fronty starczy, ale sprawdzić trzeba, czy to w ogóle zadziała. Zaciapałem pierwszy front, siadłem obok i czekałem. I to był błąd. Jeżeli nigdy nie widzieliście chochlików w swoim warsztacie, to po kilkudziesięciu minutach wdychania tego świństwa zaczniecie. Jaki czort mnie podkusił, żeby robić to w zamkniętym pomieszczeniu? Wszystkie skrzaty powyłaziły ze swoich nor, ustawiły się w korowód i zaczęły tańczyć lambadę, przy wtórze trąbek i bębenków, taka była impreza.
Godzinę później, kiedy skrzaty zmęczyły się na tyle, że zniknęły nie wiadomo gdzie, rzucając mi  na odchodne "Baw się sam", a ja byłem uboższy o nieco szarych komórek - dwa fronty były oczyszczone na tyle, że dawały jakieś szanse na sukces. Spojrzałem na pustą puszkę owego specyfiku (trochę jak z wódką - niby wiemy, że się skończy, ale zawsze jest zaskoczenie) i jak każdy rasowy narkoman stwierdziłem: "Więcej".
Tak oto rozpoczęła się moja walka. Przeciwnicy byli twardzi - owszem, 2 dodatkowe litry żelu do powłok ułatwiły znacznie cały proces, ale wciąż, co się tego naskrobałem to moje. Na szczęście moi wierni kompani pozostali ze mną (fakt, że skrobak stracił zęby trzeba mu było zafundować nową szczękę), a Janiedamradek skutecznie dopingował mnie w moich poczynaniach. "Rusz dupę, lebiego! Skrobiesz, skrobiesz... została połowa... jedna trzecia... zaciśnij zęby zostały dwa... jeden... ".
Nie powiem, trochę to trwało - pomny lambadujących chochlików z robotą wychodziłem na świeże powietrze (czyli jak lało to nie robiłem), ale w końcu, dwa litry żelu i dwa nożyki do skrobaka później fronty wyglądały tak:

   Skrobaki wysłałem na zasłużone wakacje, pozostałą część pracy wykonując swoją niezawodną mimośrodówką (Dewalt mały jest ale wariat) i całym arsenałem papierów ściernych - tam gdzie szlifierka nie dałaby rady dojść. Kto mnie odwiedzał w moim przybytku, zadawał jedno pytanie - po kiego diabła ty te fronty tylko z kąta w kąt przestawiasz? Tylko nielicznych wtajemniczyłem, że te są już po P80, a te jeszcze nie, że te już po P120, a tym jeszcze przyjdzie poczekać. I tak szlifowałem i szlifowałem... i szlifowałem... aż któregoś pięknego dnia ne było już czego szlifować. Opadłem na taboret (Suprisek, spieprzaj!). "Nigdy więcej". westchnąłem.
Przy tej okazji przebrnąłem przez kilku producentów papieru ściernego - od Deerfossa, przez Indasę po Klingspora i przy usuwaniu resztek po chemii najlepiej sprawdził się Deerfoss - jest dosyć agresywny i trzeba do niego z miłością, ale odwdzięcza się dobrą robotą.
Teraz już same przyjemności. Pamiętacie, że fronty miały szyldy? Zostały po nich ordynarne dziury, z którymi coś trzeba było zrobić. Nie udało mi się ich ukryć w pełni, zasugerowałem nawet, że może warto założyć nowe, ale spodobały się takie jakie były.


Oczywiście, żeby nie było zbyt prosto, część z nich się porozłaziła. Wziąłem się więc za klejenie...


i klejenie...

no i oczywiście klejenie...


Tutaj mała ciekawostka - wszystkie fronty były w standardzie brytyjskim (500 mm) za wyjątkiem dwóch, jednego szufladowego i jednego szafkowego, które zrobiono na szerokość 600. Czemu jednak były osobno, tworząc konstrukcję na wysokość 560 z szufladą 160? Ni ciula nie wiem, nie wnikam i cieszę się, że są, bo mogłem z dwóch zrobić jeden.
 
A czy wspomniałem już o... dobra, dosyć tego klejenia.



Na koniec lakier (czy tam olej udający lakier, czy lakier udający olej) - póki co mój ulubiony HWS-112. Nawet taki jełop jak ja da radę go położyć.



Uff, fronty już mam. A co z resztą? To już inna historia.
« Ostatnia zmiana: 2022-10-04 | 10:43:42 wysłana przez gruduś »
Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Online gruduś

  • Zaawansowany użyszkodnik
  • ****
  • Wiadomości: 464
  • Mam garaż i nie zawaham się go użyć.
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #72 dnia: 2022-10-09 | 20:19:53 »
   Wpis 21: Nie taki diabeł straszny
   Jak się powiedziało polej, to trza wypić. W przerwach między upiorną wielodniową potyczką z frontami, zacząłem myśleć na czym by te fronty zawiesić - to znaczy można na ścianach, ale chyba nie o to chodzi (czy o to?). Żeby unaocznić swoim szlachetnym czytelnikom rozmiar wyzwania nadmienię tylko, że do tej pory wszystkie swoje potworki tworzyłem z płyt zamawianych w kolorowych marketach budowlanych, oklejałem melaminką (no dobra, ostatni mini projekt to już pvc i frezarka), z pomiarami na tzw. oko. Z wyłączeniem swoich własnych mebli warsztatowych (które są tylko i wyłącznie meblami warsztatowymi - mają działać, wyglądać niekoniecznie - poza tym mają nieco wyższy poziom tolerancji na manianę) w życiu nie robiłem nic podobnych gabarytów. Swoją drogą, zastanawiam na ile zdradliwe jest częste określanie fachowców "zrobiłem jak dla siebie". Zdaję sobie sprawę, że to, co mam zamiar niżej opisać jest dla profesjonalisty niczym splunąć, ale dla mnie, choćbym wypluł całe  całe Morze Śródziemne to wciąż jest wyzwanie, z którym się jeszcze nie mierzyłem.
   Mój ukochany, nazwijmy go, "zleceniodawca" miał kilka założeń, które miały mi owo projektowanie ułatwić:
1. Korpusy mają być rozbieralne (po kiego czorta - nie wiem). Na pytanie czy w widocznych miejscach kleić, żeby  nie było widać wkrętów, stwierdził, że ma być widać wkręty - naklei się zaślepki. Co począć, klient nasz pan.
2. Blaty są "na stanie" , najtańsze możliwe, bo są tymczasowe - tak aby dało się ich przez jakiś czas używać.
3. Na okuciach nie oszczędzamy-  ma być na bogato - znaczy się Blum ma  być i już.
4. Szafki narożne mają byc otwierane dwustronnie, żadnych łamańców, ślepych frontów i innych cudów - ale śmieszne.

   Dostałem wymiary kuchni, ale że strzeżonego - sami wiecie - zapakowałem swój zad w samochód i pojechałem obmierzyć "po swojemu" i powiem tak - Niemiec płakał jak budował, a robił to chyba odurzony opium i opity polską berbeluchą - najprostsze to były chyba otwory okienne, może dlatego, że okna świeżo wymienione. Ale - jak mawiał Rysiek Ochódzki - "Co zrobić, trudno".  Obmierzyłem, wróciłem do domu i zacząłem projektowanie - no dobra, macie mnie, zacząłem myśleć, jak by ten projekt w ogóle zrobić. 
Jak już zapewne wspominałem, z programami do grafiki wektorowej trochę mi nie po drodze - nawet kusiło mnie przez chwilę, żeby wykorzystać jakiś blumowski konfigurator korpusów, jednak nie spełnił on pokładanych w nim nadziei. Z bólem serca (a po pewnym czasie i tej mniej przyzwoitej części ciała), otwarłem Sketchupa i zacząłem zabawę.
Trzeciego dnia nierównej walki (Tak, trzeciego dnia, człowiek, oprócz tego typu rozrywek musi jeszcze iść do roboty - do roboty będziesz szedł, głupi? -  ogarnąć rodzinne obowiązki, itd, itp.) projekt był gotowy i wyglądał mniej więcej tak.


   Przyznaję bez bicia, że konfigurator Bluma okazał się bardzo pomocny w ogarnięciu szuflad, po prostu skonfigurowaną szufladę można eksportować do Sketchupa,  co dało mi sporo oddechu. Okazał się także niezmiernie przydatny przy późniejszym rozpisie formatów. Najtrudniejsze okazało się trzymanie wymiarów frontów i upchnięcie tego wszystkiego w jakiś sensowny ciąg, stąd też pojawiły się szafki otwarte, aby uzupełnić luki.
Zadowolony z siebie wysłałem projekt do akceptacji. nie będę opisywał całego procesu poprawek, przestawiania szafek, korekt, przeróbek, wertowania instrukcji agd,  wracania do pierwotnego projektu - szkoda moich nerwów, Waszych tym bardziej -  dość powiedzieć, że projekt końcowy, jak wyżej, był jego drugą lub trzecią wersją (a że w prawo, a że w lewo, a że z ledami, a że bez, a że nie wiadomo co, a że sami sobie róbcie).
   A ż w końcu, któregoś pięknego wieczoru przyszła upragniona wiadomość - "Jedziemy z tym koksem". Hurra, pomyślałem, naiwnie myśląc, że najgorsze za mną. Rozpisałem formaty (nudne, żmudne. Co mam napisać? Że to fantastyczna robota, pełna dynamicznych zwrotów akcji? Cudownych "jump scares" i fabularnych "twistów"? Yyy... no nie. Nuda, dokładność, liczenie po trzy razy, "oklejać tą krawędź czy nie oklejać, o to jest pytanie"). Niedzielny wieczór zastał mnie jednak z elegancko skrojoną listą formatek, rysunków technicznych dla bardziej skomplikowanych elementów i rozpiską wszystkich okuć. Byłem gotowy do akcji niczym Marshall w Psim Patrolu. Znacie tę animację (no co, mam trzylatka w domu)? Tym, którym przyjemność oglądania tego dziecięcego fenomenu umknęła, nadmienię, że Marshall jest psem, należącym do gromady super-psiaków (takie połączenie Avengers z bandą Tolka Banana), który za każdym razem, kiedy biegną przygotowywać się do kolejnej akcji, robi sobie jakieś kuku - i innym przy okazji też. To ja właśnie jak ten ślamazarny dalmatyńczyk - niby już wiem, że trzeba biec... tylko, k**wa, dokąd?
   Widzicie, moi szanowni czytelnicy, jako rzekłem we wstępie do tej opowieści, do tej pory wszelkie zakupy pod tytułem "płyta wiórowa laminowana" robiłem w tych dziwnych sklepach na O, C albo L-M, wiedząc co prawda, że istnieją takie sekretne stowarzyszenia jak hurtownie płyt meblowych, ale będąc przekonanym, że są to miejsca dla ludzi z dużo wyższym poziomem wiedzy tajemnej i przede wszystkim dla tych, którzy parają się meblarstwem na co dzień, a nie, jak ja, od wielkiego dzwonu, omijałem te miejsca szerokim łukiem. Niestety takich cudów, jakie chciałem, to mi w kolorowych marketach nie zrobią, pomijając już fakt, że jakość płyty w tych marketach jest, umówmy się "taka se".
Przejrzałem internety i nieśmiało wysłałem zapytanie najbliższej hurtowni, nie mając absolutnie pojęcia, czy nie trzeba tam znać jakiś zaklęć, by w ogóle przekroczyć próg takiego miejsca (spodziewałem się, że czar taki mógłbyś się zaczynać np. od "Mój NIP i REGON to...".
W międzyczasie trafiłem na jeden profili twarzoksiążkowych (rzadko tam bywam, bo sam nie posiadam), chyba dla zawodowych stolarzy, poczytałem chwilę, jak się okazało, nie jestem pierwszym domorosłym meblarzem w tym kraju, ale większość porad sprowadzała się do "zatrudnij fachowca". Za późno.
Ku memu zaskoczeniu hurtownia potraktowała mnie bardzo uprzejmie i po krótkiej wymianie korespondencji oczom moim ukazała się wycena prac. Oczko mi trochę podskoczyło. Moje wstępne internetowe szacunki rozmijały się dość drastycznie od tego, co zobaczyłem (tak o 100%). No i po ptokach, pomyślałem. Jestem detalistą, dostałem cenę jak detalista, pewnie z przyzwoitą marżą, co by się kurdu*elka w ogóle opłacało obsłużyć, pomiędzy grupą stałych odbiorców. Tego nie przeskoczę... a może?
   I tutaj, moi drodzy, wchodzicie Wy, cali na biało, czyli kornikowa brać. Nie spodziewałem się wiele, ale w przypływie bezsilności napisałem grzecznie do kornikowych meblarzy, z prośbą o weryfikację tejże wyceny, spodziewając się raczej odpowiedzi "weź idź do domu"...
Na drugie dzień rano, uzbrojony w recenzje owych wycen otrzymane od korników, którzy bynajmniej nie kazali iść do domu, zadzwoniłem do kręgu wiedzy tajemnej nr 2, który to polecony został w trakcie rozmów z rzeczoną forumową bracią.
Pierwsze zdziwko nastąpiło od razu ("A to pan? To ja znam temat, dawaj pan tę rozpiskę"), drugie nieco później, kiedy na maila dostałem całą listę własnych błędów i wypaczeń, które dosyć znacznie ową wycenę podnoszą, a nikomu do szczęścia nie są potrzebne. Tak, po korekcie, otrzymałem wycenę niemal zgodną z moim pierwotnym szacunkiem. Ułożyłem na prędce pean pochwalny ku czci moich forumowych wybawców, potwierdziłem zamówienie... i już. Nie taki diabeł straszny.
Po dwóch tygodniach paleta formatek zjechała na mój garaż (przykro mi mamusiu, ale auto musi postać na dworze, lato jest, nic mu nie będzie... grr... nie chce ktoś kupić Micry? :)) i rozpocząłem proces montażu. Rozumiem też teraz skąd u zawodowców potrzeba posiadania pi***yliarda szablonów, regulatorów i przymiarów. Robiąc jeden zestaw mebli, amatorsko i poza pracą, mogłem sobie pozwolić, aby robić to wolniej i jedną szafkę z pięcioma szufladami składać całe popołudnie, mierząc po 4 razy, znakując nawierty, itd. Umówmy się - czas poświęcony własnemu hobby jest nieprzeliczalny wprost na pieniądze. A propos przydasi... to nie mam żadnego, poza małym szablonem do zawiasów puszkowych za 11 zł. Reszta to już, ołówek, kątownik i liniał. Da się, choć przyznaję, jest to czasochłonne.




Po zmontowaniu, zapakowaniu i przewiezieniu wszystkich korpusów przyszedł czas na montaż, który zajął mnie, meblowemu imbecylowi półtora dnia. Cóż zrobić, za praktykę się płaci. I w zasadzie obyło się bez większych niespodzianek, poza jedną - po dojechaniu na miejsce, szczęśliwi przyszli właściciele wymarzonej kuchni stwierdzili z rozbrajającą szczerością - "przesunęliśmy jedną ścianę". To już wiem, czemu szafki miały być rozkręcalne. Na szczęście wymagało to zwężenia tylko jednej otwartej szafki, którą musiałem rozebrać, na miejscu przeformatować płyty, nawiercić lamele i skręcić ponownie. Na szczęście cały sprzęt pojechał ze mną. O krzywych ścianach, podłodze, itd już wspominałem, niestety nie naprostowały się.



Podsumowanie
- łączenie na lamelki i wkręty Assy. Na Assy robiłem pierwszy raz i w porównaniu do standardowych konfirmatów - wygoda pracy nieporównywalna.
- szuflady - Blum legrabox - jedyny minus to konieczność użycia 16 mm płyty i jej wyfrezowanie po obu stronach.
- zawiasy - Blum nowszej generacji (z wbudowanym bluemotion) oraz Blum 155 st. w szafkach narożnych.
- w słupku zrobiona dodatkowa zabudowa skrzynki elektrycznej (ale nie mam zdjęć niestety).
- plecy - hdf mocowany na zszywki w szafkach dolnych i wpuszczany w nuty w górnych (oraz w całym słupku).
- zawiesia - Camar 806.

Co bym zrobił inaczej
- Zawiasy blum nowszej generacji z wbudowanym bluemotion mają głębszą puszkę - 13 mm głębokości. Jak się okazało, we frontach pogłębienie otworu spowoduje przewiercenie się na wylot od strony frezowań. Zawias ostaje więc ok 0,5 mm. od frontu, co okazało się nie przeszkadzać właścicielom, ale mnie kłuje.
- Widoczne wkręty w widocznych częściach płyty - jak pisałem wcześniej tak miało niby być, ale jakoś moje poczucie estetyki na tym cierpi. Oczywiście wręczyłem właścicielom zestaw naklejanych zaślepek, ale sami nie wiedzą czy je nakleją.
- Przemyślałbym jeszcze raz dolny cokół pod zmywarką. Jako, że nie jestem fanem "Wyrzynania" dziury, a zmywarka nie posiadała ruchomego zawiasu do frontu, trzeba było cokół cofnąć i zrobić na max. 5 mm. Skończyło się wykończeniem z HDF - tutaj pewnie wyszedł mój brak doświadczenia, chociaż sam mam kuchnię zrobioną przez "meblarza" , gdzie fragment cokołu jest po prostu po chamsku wyrżnięty wyrzynarką, w dodatku krzywo, i moje rozwiązanie wydaje mi się dużo estetyczniejsze.


Czy jestem zadowolony? Jestem, tak na 3+ (na zachętę), jak na garażowca, wyszło całkiem nieźle. Nie taki był diabeł straszny. A może się mylę? Może wyszło znacznie gorzej niż powinno i tylko moje złaknione pochwały oko doszukuje się czegoś czego tu nie ma? Tę ocenę pozostawiam już Wam.
« Ostatnia zmiana: 2022-10-30 | 16:52:19 wysłana przez gruduś »
Nawet stojąc w miejscu, można zabłądzić.

Offline Granado

  • Kornik - Ekspert
  • *****
  • Wiadomości: 531
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #73 dnia: 2022-10-09 | 21:05:14 »
Mam przewagę nad większością Korników. Cały wątek przeczytałem od początku w dzisiejszy wieczór. Świetnie się czyta, zdjęcia są uzupełnieniem do treści, wyjątek! Aż kusi by swój bałagan wszystkim pokazać.
pozdrawiam Krzysztof

Online Krzysiek_M

  • Aktywny użyszkodnik
  • ***
  • Wiadomości: 137
Odp: Moja świątynia - czyli z pamiętnika małego kornika.
« Odpowiedź #74 dnia: 2022-10-10 | 08:32:12 »
Czyta sie rewelacyjnie! Wyszlo bardzo fajnie!